Ikony z głosek

Utwory z cyklu: Wiersze poniekąd turystyczne

*   *   *

Słowo przestało być nośnikiem poznania.
Jego nieznośną giętkość, na linii oni – ja,
kompromituje fałsz komunikatów.

Nie bywam daleko, ponieważ ciągle jestem zbyt blisko.
W smutnych miasteczkach szukam romańskich absyd,
tropię gotyk, renesansowe nagrobki i tryptyki wiary,
których źródłem nie było wątpienie.

Tak to obu Miłoszów, nawet Grzegorza z Nyssy
i Adama Z., Lwowiaka z Paryża, a także powiedzmy,
że Ezrę Pounda z Eliotem zamieniłem
na turystyczne plany i podręczniki architektury;
historyczne wnikliwości dla sfer lokalnych.
Wzmianki o obiektach w kwadracie E 1 mapy
pakują torby, odpalają silnik samochodu.
I ruszamy, sam na sam z żoną ,
przez przełomy dróg,  w ojczyźniane ostępy murów, uliczek,
ruin. Są to podróże pełne uczucia, trudu zachwytów,
znużenia rozczarowań.

Ryba wciąż śmierdzi
od głowy. Dlatego w naszym aucie
nie ma radia.

Po powrocie piszę ikony:
coś stałego.

1996

 

Rafał Jaworski „Światło świątyń”, olej na .płótnie 2004, wymiary 55 x 45 cm

Ucieczka Trzech Magów

Kasper:

– Skrycie opuszczając Judeę kierowaliśmy się snem
Niezbyt godne to mędrca, do którego tytułu
mieliśmy wyraźne roszczenia. Sen nakazał ucieczkę
od bezbronnej Dzieciny. Karne kodeksy ery nowożytnej
za taki czyn karzą więzieniem. Dobrze, że nasze dary
mogły pokryć koszt ich drogi do Egiptu.
Oni na Zachód, my na Wschód – w popłochu
omijając Jerozolimę. Nie pamiętam, czy w naszych uszach
zapisany jest krzyk mordowanych niemowląt?.

Melchior:

– Nie byliśmy bohaterami. Ale Gwiazda nad Betlejem
winna nam dodać nieco sił do cywilnej odwagi.
Odbyliśmy długą i ryzykowną podróż, a kiedy
odnaleźliśmy Zbawiciela zabrakło stanowczości.
Tyle trudu i tak mały efekt. Tylko jeden z Ewangelistów
zapisał nasze świadectwo. Powszechny Kościół
traktuje nas ze zbytnią estymą. Rozszczepia na miliony postaci
pod każdą z szopek czy grot narodzenia.

Baltazar:

– Upłynęły wieki, a jesteśmy daleko od naszych domów.
Być może nigdy do nich wrócimy, wątpimy w śmierć.
Myśleliśmy tylko o czterdziestu latach pustyni, jak było Izraelitom
po exodusie spod władzy faraona Jesteśmy starsi niż Żyd
Wieczny Tułacz i jego odwrotnością. On uderzył Jezusa,]
który niósł Krzyż. Nasz hołd
znaczy pewien etap cierpienia.

Herod Wielki szybko umarł i Święta Rodzina
osiadła w Nazarecie. Miasto podłe, ale bezpieczne.
Nie wróciliśmy na czas, kiedy Zbawiciel
powstawał z martwych. Nasza mądrość
nie była potrzebna.

Wystarczyła jawnogrzesznica, paru rybaków,
celnik…

Po stronie odjazdów  

a jeśli będzie podróż
niech będzie to podróż długa
prawdziwa podróż
z której się nie wraca
Z. Herbert

Tutaj zatrute studnie
mają nieskazitelną wodę.
Skutki jej picia są widoczne dopiero
po kilkunastu latach.
Swoje życie trzeba nosić w walizce
z podwójnym dnem. Głębinowe życie
grozi kesonową chorobą. Żeby być,
trzeba w sobie donosić
inne życie.

Po stronie odjazdów
dłonie kasjerki nie obiecują niczego.
Pozostaje konkretna muzyka kół,
starożytna wilgoć dotyku,
kopuła planetarium
naśladująca niebo
jak my
miłość.

1983

Romański rok

Tylko przytulić się, zapomnieć, rozpamiętać
w przytuleniu. Być z sobą, być dla siebie
sobą i sobą w osobie drugiej.

Rozszerzyły się nasze źrenice
we wnętrzu kolegiaty w Tumie pod Łęczycą:
zachwyt i delektacja tym co minęło,
a jest. I opadło zmęczenie drogą
w upale przez pół Polski.

Ujrzały nas romańskie tympanony.
Wiosną w Trzebnicy król Dawid grał Betsabe
na lutni z kamienia. Dźwięki żyły,
nie były okruchem skały, lutnia
pulsowała tętnem psalmu dziękczynienia.

Na naszych oczach, drzewiejsi fundatorzy,
w Strzelnie Najświętszej Matce
wciąż modele świątyń wręczali.
Wrosły w nas portale z Wysocic, Kruszwicy,
Inowrocławia i Mogilna.
Są w nas fryzy i lizeny Prandocina.
Jesienią wróciliśmy na szlak Orlich Gniazd –
znajome skały i ruiny nie stały się, nic a nic,
mniej swojskie.

Tylko przytulić się do reliktów trwania, z przytulenia
sączyć nieskończoność. Tylko przytulić się
do czasu, tylko pamiętać, w pamięci
trwać.

1993

Pejzaż z Kopca Kościuszki

Stąd możesz ujrzeć stalagmit Tatr,
a trzecim okiem mistyka
szczyty i mnogie lodowce Hindukuszu.

Tam w dole wtapia się w dolomity skał
bryła Wawelu. Nie widać podpiętych do murów
kroplówek konserwatorów. Promienie czakramu
czarują naiwnych. Nad Błoniami wciąż krąży
błogosławieństwo Ojca, szuka człowieka.
Jego ramiona obejmują Kraków
i świat.

Tam w dole granicę przyzwoitości
osłaniają zamki apartamentów, segregatory prokuratury
i włazy ciepłowniczych kanałów: – każda z osłon
dla klienteli innego sortu.

Na górskiej wycieczce
skręciłem skokowy staw nadziei
na turnie zbyt wysokie. W każdym kroku
słychać w śródstopiu chrupkie słowa o załamaniu się
światła, jego podwójnej naturze i że stygmaty tej ziemi
to tylko histeria.

Stąd możesz zobaczyć stare, wierne Tatry.
Kopiec jest po remoncie i tylko kubiki ziemi
pozostały z konstrukcji uprzedniego zrywu.
Latarenki faktów odbrązowiły Tadeusza K.
Ale mit jak to mit pozostał prawdą
użyteczną, znaczy prawda nie została uznana.
Na skróty, przez krzewy działek schodzimy pod lufy
plakatów na gotyckich murach miasta.

Hindukusz jest możliwy, szczyty
mogą być esencją życia. W dole sterylne lodowce ledwie
podnoszą osobistą higienę.

Dobrze, że są
w nas
takie kopce

1.04.2005

Poeci wyklęci

To był dar. Zwiedziliśmy miasto, jego uniwersytet,
kościoły.  Po sesji zdjęć przy największej beczce świata,
przez most na Neckarze, wspięliśmy się na Drogę Filozofów,
gdzie onegdaj medytowali i Hegel i Jaspers.
Z dołu Heidelberg rzucał na nas uroki swego pejzażu.

Celem było Święte Wzgórze z ruinami klasztorów
i amfiteatrem nazistów w miejscu, gdzie Celtowie
czcili żeńskie bóstwa: Eponę opiekunkę wszelkich dóbr,
której atrybutem był koń, i z pewnością Arduinę,
boginię łowów i drwali. Nie było przy mnie mężczyzny:
– dwie kobiety i chłopiec.

Z obelisku poświęconego Hölderlinowi tłumaczyliśmy strofy
opiewające miasto. Wizję idealnej Grecji
chore marzenie poety wcielało w terror jakobinów
nad Sekwaną: niepomne gilotyn, palenia obrazów.
Był z rodu tych, których sztuka zabiła szaleństwem,
którzy wierzyli, że jaźń zaleje nadmiar światła, że będą szli,
szli promenadą promieni, że sami będą aleją jasności
i nie będzie w nich dziecka, kobiety i starca,
ani banity, klerka i outsidera,
że będą światłem, światłem i tylko
światłem…

Z kamiennego amfiteatru wiało grozą
czasów pogardy. Ponad nim piliśmy smak wody
leśnego źródła.

Wierzyli,
że ciężar ciemności
nagle rozbłyśnie, że noc eksploduje
wiechciem gwiazd,
naga z ciała, naga z bólu,
naga z udręki…

Ze wzgórza sprowadził nas szlak inny.
Dalecy od ekstazy, a jednak syci obrazem i miejscem
na parkingu jedliśmy kanapki i jaja na twardo, był piątek.

A Wojaczek, który był tak bardzo, że na jego tragedii
ćwiczono lekkość własnego rozgłosu, skandal?

Ilu musi przegrać – pomyślałem – zduszonych półcieniem,
rozdartych między światłem bólu, a bólem ciemności,
aby choć jeden,
jeden

szedł…

2002

Wakacyjny wiersz drogi

Było nas sześć osób, które idą.
Odrębność wyrazista. Nie było mowy
o jednaniu ciała i ducha, nawet rytmu kroków.
I wtedy w lipcu 2005, na Drodze Filozofów w Heidelbergu,
pomyślałem o katolickim księdzu,
który w swych licznych pismach słowa Hegel
używał częściej niż imienia Zbawiciela.
Skubałem różne odmiany bluszczów
o liściach tłustych jakby natartych szlachetną oliwą
tłoczną na pogańskie święto zbiorów.
Dziwiłem się, że jestem tu po raz wtóry,
co jest formą cudu poniżonego łańcuchem skutków,
a moje widzenie bliskie plagiatowi snu.
W dole za taflą rzeki szarpanej siłą wiatru
wieże kościołów przytłaczała bryła zamku i tarasy ogrodów.
Pycha książąt sprzed wieków
zestaliła się w monument architektury –
w sam raz dla japońskich aparatów.

Obok cywilizacja – owoc trudu pokoleń,
czyli tyrania NIP-u, bezrobocia i seriali tv. Praca jest przyczyną
wychodzenia człowieka ponad potrzeby
doraźne. Jakoś tak twierdził boski umysł Hegla.
Dwadzieścia kilometrów na północ
kominy elektrowni patrzyły na autostrady, które biegły ponad
autostradami, te znów nad innymi zawęźlały swe rozjazdy
i podróże ptaki widzą sploty materii żel-betu i asfaltu.

Wyjście ponad doraźną potrzebę.
Boże, pomyślałem stojąc na kamiennym moście
pośrodku rzeki, moje wiersze są takim wyjściem,
a może i bardziej, a jednak nie są cywilizacją.
Starają się być stopniem schodów w mieście poetów,
chcą być wszystkim i wyrazić wiele, co świadczy
o bezradności wyzwania. Dobrze, że miasta poetów nie ma.
Idzie się między Drogą Filozofów, rzeką, bryłą zamku, błyskiem
fleszów i doraźną potrzebą. Dobrze, że wychodzenie
ponad doraźną potrzebę jest różne.

Nie doszliśmy pod tablicę Hölderlina,
wspomnieć nieszczęsnego, szepnąć Ojcze Nasz.
Sześć osób o dużej odrębności
stanowiło etos łatwej drogi. Modlitwa
to sprawa czysto osobista i intymna.
Katolicki ksiądz też uczył, że w Boga
nie należy wierzyć zbyt mocno. Tutaj postulat
wcielono w sposób doskonały.
Ksiądz, którego Poeta przeszłego wieku
zwał Jowialskim polskiej teologii,
w każdym mieście ojczyzny
ma swą ulicę. Poeta nie.

Wiatr nad Neckarem
był mocny. Woda marszczyła się
w niemej obojętności.

29 lipiec 2005

Trzy syreny

1.
Syreny z Odysei
dawały się oszukać. Należały do świata,
w którym bogów było w nadmiarze.
Ich głosy to fantom czystego piękna.
Nieco wosku w uszach żeglarzy,
przywiązanie do masztu
niwelowało groźbę głodowej śmierci
w tężcu zasłuchania.
Tak to okrutną
nieludzkość piękna
można było łatwo oszukać.

2.
Z urwiska Lorelay nad Renem
obserwowałem barkę  zespoloną z barką pchaczem.
W stronę morza niosły 140 kontenerów towaru.
Ładunek 140-tu TIR-ów statecznie płynął rzeką.
Nic specjalnego, zwykła norma transportu.
Odczułem fizycznie, że nie rozumiemy już
wytworu zbiorowej pracy. Fascynuje zaledwie
szczegół techniki.

W tym samym czasie, pod prąd płynął wycieczkowy statek.
Dziewczęta i chłopcy tańczyli na pokładzie rytmy hip-hopu.
Z góry wyglądało to jakby bezwład ich wnętrz
wymachiwał ramionami, plątał nogi.
Zapewne żadne z nich nie odmówiło porannej modlitwy.
Krzyczeli w niebo winnic i zamków
radość młodości. Krzyk wyrażał swobodę,
nie fakt zaistnienia, który nadaje chwili
godność trwania.
Ładunek towaru i ładunek ludzi
minęły się obojętnie.

Syrena z Lorelay
nie ma szans na skuteczne kuszenie,
czyli dramat. Wie o tym. Na rzecznej łasze
umieszczono jej odlew w brązie:
– nagą dziewczynę z długimi włosami.
Żadnego śladu rybiego ogona.
Tajemnica nagich dziewczyn
jest
taka sobie.
Czasem ekscytuje –
nawet mocno.

3.
 Poświęcone pamięci Krystyny Krahelskiej

Słowiańska syrena swym śpiewem
nie wabi żeglarzy na pułapki podwodnych skał.
Zresztą Odys Lachów wierzył w Boga Trójjedynego
i od demonów wód i pustyni był bezpieczny.
Żeglował przez stepy Ukrainy, porohy Dniestru
jako tarcza chrześcijan. Zwał się różnie:
Żółkiewski, Mohort, Książę Józef,
innych pomniejszych Legion.

Słowiańska syrena żołnierzom Baszty
śpiewała Hej chłopcy, bagnet na broń…
Trzydzieści lat to wiek równie dobry
jak każdy inny, by stać się żertwą Ojczyzny.
Był czas apokalipsy i dzień godziny,
która miała być jutrzenką wolności.
Już nie Krystyna, czas rozdwajał tożsamość,
łączniczka Danuta niosła w wieczność
piersi ciężarne ołowiem kul teutońskiej buty.
Lecz cóż po wojnie? – czekała cela
na Rakowieckiej, oprawcy UB.

Odejdźcie, odsuńcie się, zostawcie mnie…
wykrwawiały się ostatnie jej słowa,
Niedaleko kwitły słoneczniki.
Płonęły ulice, świat, serce.

To też jest łaska:
nie widzieć śmierci najbliższych
zagłady miasta, umierać bez wahań –
dało się
wszystko.
2005

Siła i przemijanie

Leżymy na plaży w Trzęsaczu:
– smakujemy Bałtyk, słońce zmaga się
z bladością cery.
Nad nami siła morza przecięła na pół
mury kościoła: –  wieki liturgii
są ruiną wspomnienia. Płyty posadzki
słona woda zmieliła na żwir przybrzeżny.
Ostatnia ściana świątyni
pochyla się nad stromizną zbocza, nad wydmami
podpartymi bryłami betonu.
Trwa szmer modlitw przeszłych rybaków.
Nad nami – niebo. Kikut murów
promuje odpływ ludzkiego dzieła.
Czerwone cegły kontrastują z błękitem powietrza.
Obok dzieci budują zamek z fosą,
biegną na spotkanie zmarszczek wody, sortują muszelki,
nade wszystko: – krzyczą. Musuje życie.

Dłonią czerpię nagrzany piasek  –
Myślę, że chociaż jedno z tych ziarenek
było cząstką ołtarza. Fale i piasek
są okrutnie konkretne, przemijanie dotyka ich
w sposób problematyczny.
My inaczej. Ponoć jesteśmy,
nie przeminiemy. Być –
kwestia formy i miejsca,
nie czasu.


18 sierpnia 2002

Na Błonia szedłem sam,
choć szedł tam co ósmy obywatel kraju
zdolny do wysiłku, więcej niż dwa miliony ludzi.
Wybrałem nieświadomie drogę inną
niż wszyscy. Zacząłem od szlaku Twierdzy Kraków,
pamiątki po habsburgskim zaborcy:
Przez Wroni dół, rozpadliny Kozich nóg, przysiółek Sikorniki
/najeżony płotami nuworyszy/ doszedłem  Góry
Błogosławionej Bronisławy, średniowiecznej świętej,
co Kraków przed morowym powietrzem chroniła
i nagle się zabłąkałem w tej karykaturze lasu i gór,  ja  –
turysta wytrawny, pielgrzym natchniony chłodnym świtem.

Modlitwę wiernych wspomagało nagłośnienie.
Szedłem na azymut głosów chwalących Pana.
Ominąłem forty pod Kopcem Kościuszki
i nagle
byłem z ludźmi, którzy szli i szli
w Imię Jezusa Chrystusa.
Mostek na Rudawie przeszliśmy
jakby rzekę Jordan i Rubikon zarazem,
aby na błotnistej trawie tworzyć jedno ciało.

Jechałem sam w ciszy misterium
i czułem, że sama obecność tutaj i teraz
da się opisać wyłącznie
w kategoriach łaski.

Nie opiszę swego szczęścia.
Tak,  tylko szczęścia,
choć pewnie Arystoteles i biskup Hippony
zwali by je
eudajmonią.

Rękopis Ikara

/znaleziony w flaszce niezbyt wyborowej
na plaży wyspy Wolin w roku 2004/

Wbrew donosom Hyginusa i Owidiusza
przeżyłem upadek. Także chrystianizację:
– trzy dni we wnętrzu lewiatana.
Żyję gdzieś w archipelagu Kyklad.
To tak blisko rodzimej kultury,
że opadają ręce.
Króluje tu cytat z Menandra:
Kto żyć nie umie pięknie
niechaj ginie.
Na brzegu nadmorskich skał
i cykuty
szczęście jest obowiązkiem.

Przenika mnie obojętność czasu.
Pod tyranem Syrakuz czy gruzami WTC
jaka różnica
w dążeniu do człowieka?

Nie proszę o ratunek:
ot tak, być wróconym na kontynenty
zszyte światłowodem dezinformacji,
złotą żyłą handlu?

I tutaj
na krawędzi absurdu, snu ponad miarę,
obowiązku szczęścia i powinności
cykuty
mierzę się z więzów przeźroczystością.

Chcę przeszklić w sobie
związki skażenia.